W czasach, które się zatarły już w pamięci mojej latorośli, gotowałam tylko tyle, ile musiałam. Używałam znanych produktów kupowanych przypadkiem, bo w każdym sklepie to samo było na półkach. O ile było. Smaki moich wyczynów kulinarnych były przewidywalne i znane wszystkim zaprzyjaźnionym ludkom. Przyprawy mieściły się na malutkiej półeczce, olej był olejem a mąka mąką. Jedyne rozróżnienie dotyczyło cukru. Mieliśmy biały dla gości na pokaz i brązowy do słodzenia w swoim gronie. Nie, żebym jakoś specjalnie gosciom żałowała brunatnego przysmaku, ale źle wyglądał w cukierniczce... Sklejał się, był bury i... gościom nie smakował po prostu. Nie mieli pojęcia, że do wypieków dawałam tylko ten bury. A może i mieli mgliste przeczucie? Większość deserów po wyjściu gości zostawała na stole... Znikał natomiast zawsze świeżo upieczony chleb i pasty, pasztety wszelkiego rodzaju również świezo ukręcone. Chyba dzięki temu sie nie zniechęciłam i dożyłam czasów, gdy w kuchni spędzam większośc czasu ...
... o życiu i jedzeniu chrześcijańskim ... bo wszystko jest dla ludzi, ale nie wszystko służy człowiekowi do jedzenia ... bezglutenowe, niskoprzetworzone potrawy roślinne o niskim i średnim indeksie glikemicznym, naturalna słodycz i smakowitość to coś, co lubię.