Cudowny aromat mięty unosi się w ciepłe dni wiosny nad oczkiem wodnym w naszym ogrodzie. Oczko może rozmiarami nie powala (i dobrze, bo u nas gości i gospodarzy się szanuje, nie obala... nawet wrażeniami estetycznymi, jest swojsko, domowo), ale wystarcza na obsadzenie aromatycznymi kwitnącymi roślinami. Odkąd pojawiła się mięta, zniknął problem wody zarastającej glonami. Jedynie w bardzo upalne, słoneczne dni trzeba obserwować i ewentualnie odłowić nieco ognisk rozprzestrzeniania się zielonej pływającej nawałnicy. Mięta rośnie od trzech lat i ją też trzeba co jakiś czas odławiać.... Nie rezygnuję jednak, bo od dzieciństwa lubiłam zapach i smak mięty. Herbatki z suszu były moją ulubioną terapią żołądkową. Jakoś rodzice oszczędzili mi stosowania miętowych kropli, więc nadmiar aromatu mnie zniechęcił. Nawet w słodyczach lubiłam miętowy aromat. Jednak nie spotykałam go w obiadowych daniach ani wytrawnych pastach... Aż nadszedł pamiętny dzień emisji kulinarnej potyczki amatorów do tytułu master chefa. Konkurencja miała miejsce w Azji a uczestnicy mieli sprostać lokalnym gustom w kwestii kuskusu. Kuskus musiał być z nutką... mięty... Wtedy przeżyłam jeden z tych momentów, które pamięta się długie lata. Wielkie zdziwienie! Nigdy nie przyszło mi do głowy zrobić kuskus z miętą a tymczasem usłyszałam, że to konieczność! Najdziwniejsze, że... takie połączenie wydało mi się oczywiste! Zapragnęłam je wypróbować. Drobnej kaszki wtedy brakło i pomysł upadł, ale gdy wpadła mi w ręce książka Jadłonomii a w niej pasta z bobu z miętą, ochota na wytrawną miętę wróciła. W paście się zakochałam. Nie tylko ja. Znajomy nastoletni fan kuchni bardzo nie lubiący bobu, stwierdził, że to jego jedyna forma, którą akceptuje... ba... nawet jest bardzo dobre! Tak więc mięta czekała na coroczny sezon bobowy, by zostać użyta (na bezgluten przeszłam w międzyczasie i kuskus pożegnałam... nie tęsknimy do siebie 😉). Aż tu dzisiaj nagotowałam mnóstwo białej fasoli na różne różności i przypadkiem kilka listków mięty wpadło do michy. Skojarzenie z bobem było natychmiastowe (w końcu fasola podobna do bobu, też strączki...). Kilka dorzuconych dodatków i powstała pyszna, choć bez żadnego dodawanego tłuszczu * pasta-krem. W dodatku robi się ją samym widelcem i nożem. To już jest cudowne, bo im mniej mycia, tym lepiej!
PASTA Z FASOLI Z MIĘTĄ
300 g 😃
1½ szklanki (1 puszka) dobrze odcedzonej białej fasoli ugotowanej
1 łyżka posiekanych świeżych listków mięty (listki z 5 gałązek)
½ łyżeczki posiekanego świeżego majeranku
1 - 2 łyżki soku z cytryny
1 łyżka posiekanego selera naciowego (1 maluteńka gałązka)
¼ łyżeczki startego świeżego imbiru
sól do smaku
Fasolę rozgnieść widelcem z miętą, imbirem i sokiem z cytryny na pastę.
Dodać resztę składników, wymieszać i posolić do smaku.
Zawsze strączki gotuję zupełnie bez soli, więc dodaję około ½ łyżeczki, ale jeśli używacie fasolę z puszki jedynie odrobinę dosolicie.
Kromeczka dostała zadanie specjalne: rozmiarami zbalansować smak i aromat... tzn. tylko taką kromeczkę miałam, bo jakoś chlebki, bułki znikają w tempie strusia Pędziwiatra... tylko okruszki zostają... tzn. nie zostają, bo je wsuwam z radością! Tyle, że pasta się kiepsko na nich prezentuje...
* Z pewnością nasuwa się Wam pytanie: dlaczego bez tłuszczu? Tłuszcz jest nośnikiem smaku, czyni konsystencję pasty jedwabiście smarowalną i miło rozpływa się w ustach... Oczywiście, że tak. Ale tłuszcze mają swoje drugie oblicze, które wygląda już zdecydowanie gorzej. Pisałam nieco na ten temat w poście o batatowym spaghetti (klik) a tutaj (klik) większy fragment wykładu dr C. Esselstyna, który znalazłam z polskimi napisami. Te właśnie przemówiły do mnie wraz z wykładami dr Neala Barnarda na temat zapobiegania i leczenia cukrzycy tak skutecznie, że zaczęłam używać orzechy jako niewielki dodatek do sałatek składających się jedynie z warzyw, dodawać małe ilości oleju jedynie lnianego np. do past (gdy było niezbędne), awokado symbolicznie jako przyprawę,... i zaczęło dziać się coś, zdumiewającego... Otóż, w czasie jednego z wykładów dr Esselstyn przedstawiał nasze smakowe uzależnienie od tłuszczu. Przyzwyczajenie miało być tak silne, że dania bez dodawanego tłuszczu zwyczajnie nam nie smakują. Jedynie, co je ratuje, to... tłuszcz... Natomiast redukując zawartość tłuszczu (naturalnie występującego w roślinach) do 10 - 15% (co oznacza całkowitą rezygnację z olejów, oliwy, nawet do duszenia) smak ewoluuje ku... niechęci wobec tłustości... Wydaje się absurdalne, ale... działa dokładnie tak! Nie odcięłam się od oleju/oliwy zupełnie. Używam sporadycznie, do kilku dań, ale tak znikome ilości, że... częstość zakupu spadła kilkukrotnie... Ja, niegdysiejsza amatorka czekolady, prażynek i frytek, wczorajsza amatorka orzeszków i pestek (lipidy zawsze miałam na niziutkim poziomie jako weganka), biorąc do ust (z przyzwyczajenia lub potrzeby) kilka orzechów, nie czuję zadowolenia z ich smaku a jedynie oblepiającą usta tłustość... Nie czuję satysfakcji smakowej??? Nie czuję... Cała satysfakcja to.. chrupanie... Zajęło to imponujące kilka tygodni i taka zmiana. Chrupanie zapewniam sobie świeżymi warzywami lub prażonymi kaszami. Nie tylko mi to wystarcza, ale jestem mega zadowolona. Czuję się lekko, sprawnie i... nie zmniejszam przerzutki wjeżdżając pod górkę... ;-) Na dodatek odkrywam nowe sposoby mini-obróbki kulinarnej. Już niedługo przedstawię Wam ciasto z chrupiącą kaszą gryczaną. Razem z córcią pokochałyśmy je namiętnie... proszę o kilka dni cierpliwości, bo chciałabym dodać do niego jeszcze pewien ciekawy składnik...
...cdn...
Komentarze
Prześlij komentarz
Witaj, będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz krótki komentarz. Odpowiem na każde pytanie, choć może będę musiała w różnych źródłach poszukać rzeczowej odpowiedzi :-)