Do Berlina jechałam z myślą, by doświadczyć tego, co inni opisują jako raj dla wegan... niebo na ziemi... najbardziej przyjazny weganom zakątek Europy... Tak kuszące opinie okazały się mieć na mnie wpływ na tyle duży, korzystając z pewnej dozy mężowskiej niepewności, gdzie zrobić sobie kilka dni urlopu, zaproponowałam Berlin. Znajomi dziwili się, po co na urlop wybierać wielkie miasto. Ja jednak byłam bardzo, bardzo ciekawa, czy i ja będę czuła się tam jak w wegeraju. Przecież mi nie wystarczy wegańskie jedzenie. Muszę znać dokładną listę składników, żeby sobie dostosować dawki terapeutykóew. No i musi być naturalnie, zdrowo, niskotłuszczowo z niskim IG i bezglutenowo (wiem, nie jest łatwo... ale cóż, bywa, zdarza się... nie mam jeszcze najgorzej ;-)), a o to w wegańskim świecie kulinarnym trudno. Jako wszelki wypadek wzięłam ze sobą porcjowaną kaszę z suszonymi warzywami (obiad) i swoje musli (śniadanie, zakładałam dostępność świeżych owoców...). A jak było? Faktycznie, łat
... o życiu i jedzeniu chrześcijańskim ... bo wszystko jest dla ludzi, ale nie wszystko służy człowiekowi do jedzenia ... bezglutenowe, niskoprzetworzone potrawy roślinne o niskim i średnim indeksie glikemicznym, naturalna słodycz i smakowitość to coś, co lubię.