Przejdź do głównej zawartości

Berlin, pikantny cynamon i dżem z aronii



Do Berlina jechałam z myślą, by doświadczyć tego, co inni opisują jako raj dla wegan... niebo na ziemi... najbardziej przyjazny weganom zakątek Europy... Tak kuszące opinie okazały się mieć na mnie wpływ na tyle duży, korzystając z pewnej dozy mężowskiej niepewności, gdzie zrobić sobie kilka dni urlopu, zaproponowałam Berlin. Znajomi dziwili się, po co na urlop wybierać wielkie miasto. Ja jednak byłam bardzo, bardzo ciekawa, czy i ja będę czuła się tam jak w wegeraju. Przecież mi nie wystarczy wegańskie jedzenie. Muszę znać dokładną listę składników, żeby sobie dostosować dawki terapeutykóew. No i musi być naturalnie, zdrowo, niskotłuszczowo z niskim IG i bezglutenowo (wiem, nie jest łatwo... ale cóż, bywa, zdarza się... nie mam jeszcze najgorzej ;-)), a o to w wegańskim świecie kulinarnym trudno. Jako wszelki wypadek wzięłam ze sobą porcjowaną kaszę z suszonymi warzywami (obiad) i swoje musli (śniadanie, zakładałam dostępność świeżych owoców...). A jak było?
Faktycznie, łatwo było znaleźć całą masę wegańskim marketów. W zwykłych popularnych sieciówkach dostałam sojowe mleka (wybór raz większy, raz mniejszy, ale dało się znaleźć zadowalające), prawie wszędzie było tofu w różnych wersjach (naturalne zazwyczaj mi pasowało, ale do innych często był dodawany glutenowy sos shoyu... :-( ). W legendarnym sklepie Veganz, chłodziarki wypełnione po brzegi dziesiątkami kiełbasek, plasterkowanych wegewędlin z wegańskim... indykiem włącznie), w zamrażarkach lody, całe stosy lodów (wszystkie z uszlachetniaczami, cukrem i... tłuste, taki urok lodów) a na półkach dziesiątki czekolad. Były bezcukrowe, były, nie martwcie się. Niektóre miały bardzo oszczędne składy, co im się na duży + zalicza. Co jeszcze? w bistro pięknie wyglądające (a chyba także smakujące, sądząc po pozostawionych marnych resztkach) ciasta i desery. Kolorowe, z owocami bądź kakao. Znalazłam nawet bezglutenowe krakersy na mące teff :-D Spodziewałam się po nich więcej, ale nie było źle. Dotarłam do opisywanej przez Martę Dymek (klik) naleśnikarni a nawet (w ostatniej chwili) do bistro Attili Hildmann. Najbardziej znanego wegańskiego kucharza Niemiec. Kilka stolików, klienci rozanieleni nad swoimi talerzami, które wyglądały niezwykle apetycznie. Na miejscu można było kupić autorskie masła orzechowe, czekolady, ciasta i posypkę do spaghetti czyli wegański parmezan. Mąż uznał, że czekolady i ciastka bardzo słodkie. Nie był zachwycony. Ja spróbowałam jednego ciasteczka. Nie zauważyłam, że z orkiszem... Po kilkunastu godzinach przypomniały mi o tym wnętrzności, ale, że kawałek był faktycznie mini kawałeczkiem, szybko zapomnieliśmy (ja i moje jelita) o tym błędzie. Miłym odkryciem była możliwość obejrzenia i ewentualnego zakupienia spiralizera, jaki firma Lurch wyprodukowała według wskazówek mistrza. Faktycznie ma kilka ciekawych detali jak różna średnica trzpienia do utrzymywania warzywa zależnie od grubości krojenia, dobre przyssawki i wygodne rączki do pracy. Koszt zbliżony do innych tego typu sprzętów. Być może kiedyś zakupię.
Oczywiście odwiedziłam azjatyckie centrum... Wow, nie przywykłam do takiej ilości egzotyki w jednym miejscu. Nasze "Kuchnie Świata" to mizerny składzik z kilkoma produktami... nawet warszawski... W berlińskim przy Kantstrasse byłam trzy razy. Raz, gdy wyszłam oszołomiona. Drugi bardziej świadoma wyboru i po kilku przemyśleniach, kupiłam mrożonego duriana z planem, by zjeść daleko od miejsc zamieszkałych... W końcu otworzyłam opakowanie... na domowym tarasie i zawiodłam się okrutnie, bo fajną miał tylko pestkę a śmierdział faktycznie zepsutą cebulą... Najbardziej smakował naszemu psu. Ja preferuję nasze swojskie smaki :-) 
Po raz trzeci poszłam na odjezdnym z planem zakupienia różnych rodzajów fasoli i ryżu suszonego na słońcu, by móc go skiełkować i zrobić prawdziwy sojowy domowy jogurt (kiedyś napiszę, jak się w moich warunkach sprawdza robienie jogurtu) i fasolek kupiłam kilka bardzo różnych. Jednak o takim ryżu nikt tam nie słyszał... Tak poznałam różnicę między europejskim wypaśnym marketem prowadzonym przez Chińczyków a Japońską tradycją, którą oglądam u Ryoyi (klik)... Wracając więc do swoich wege pieleszy, pokornie podążyłam na targowisko... Polacy tam nie sprzedawali, ale targowiska są zdecydowanie moimi ulubionymi miejscami do zwiedzania. To tam oglądam prawdziwe życie miasta. Tam spotykam gusta i upodobania mieszkańców. Choć odwiedziłam targ turecki Turkischer Markt wzdłuż kanału Landwehrkanal ul. Maybachufer od ul. Kottbuser Damn zobaczyłam głównie Berlińczyków (nie po kolorze skóry ich poznałam, bo to kosmicznie różnokulturowe miasto!) gustujących w owocach, warzywach, prostych,świeżo przygotowanych daniach z koszykami i siatkami w rękach i tysiącach ustawionych nieopodal rowerach. 



Cudowne miejsce. Nawet nie odczułam typowo tureckiej natarczywości sprzedających! Faktycznie, można było za przysłowiowe 1 euro kupić siatkę mango, awokado, winogron, pomidorów (jej, jak one pachniały!). Co kupiłam? Owoce, warzywa, normalka, tyle, że świeże i pachnące. I... i z ciekawością przyjrzałam się straganowi z indyjskimi przyprawami. Nie gustuję w mieszankach. Wolę sama je robić, chcę poznać normalny smak konkretnych ziół, owoców i korzeni. Była masa różnorodnych rodzaju pieprzu (mój mąż był zachwycony kilkoma) i... cynamon... Chiński, cejloński i... wietnamska odmiana opisana jako Dalhini... sprzedawca podał mi odrobinę do spróbowania... zakochałam się... Nie, nie w sprzedawcy, w cynamonie! Słodki i pikantny, korzenny i cytrusowy plus aromat cynamonu podobny do cejlońskiego. Dla mnie odlot. Kupiłam mielony i w kawałku. Jeśli kiedykolwiek wezmę pod uwagę wyjazd na zakupy za granicę, to celem będzie Berlin we wtorek lub piątek i cynamon wietnamski.

Dzisiaj proponuję Wam wykorzystanie cynamonu do dżemu z aronii. Jest sezon na aronię. Owoc mega zdrowy a wykorzystywany w kuchni minimalnie. Szkoda. Do tej pory robiłam dżemy aroniowe z dodatkiem jabłek dla posłodzenia. Tym razem dodałam do owoców kawałek wietnamskiego cynamonu i osłodziłam cukrem kokosowym z ksylitolem (spokojnie ilości mini, minimalne). aronia musi być bardzo dojrzała, nawet nieco zmarszczona, o co dzisiaj nie trudno, bo susza dała się wszystkim we znaki), by była intensywnie cierpka i aromatyczna. Jabłka najlepsze są letnie, bo szybko się rozgotowują. Jeśli nie jesteście szczęśliwymi posiadaczami indyjskiego cynamonu, dodajcie dużą laskę cynamonu cejlońskiego i małą chińskiego plus nieco mielonego czerwonego pieprzu.


ARONIOWY DŻEM Z PIKANTNYM CYNAMONEM
11 słoiczków o.33 l

2 kg aronii
2 kg letnich jabłek (użyłam twardych Paulared)
15 centymetrowy kawałek wietnamskiego cynamonu Dalhini
2 łyżki cukru kokosowego
3 - 4 łyżki ksylitolu (do smaku)
spora szczypta soli

Owoce umyć (aronię bardzo dokładnie mając niezbyt gładką skórkę gromadzi z opadów różne różności).
Aronię wrzucić do garnka o grubym dnie o pojemności min 6 l.
Dodać cynamon, podlać połową szklanki wody, posypać cukrem kokosowym, solą, zgnieść dłońmi i wstawić na średni gaz do rozparowania.
W międzyczasie jabłka pokroić w bardzo grubą kostkę i systematycznie dorzucać do masy owocowej, mieszając od czasu do czasu.
Garnek przykryć i gotować kilka minut, aż wszystkie kawałki jabłek staną się miękkie, zdjąć pokrywkę i kontynuować gotowanie mieszając masę aż do uzyskania zadowalającej konsystencji (można wspomóc się agarem, gdy brakuje czasu ;-)).


Na sam koniec spróbować dżemu, dosłodzić do smaku i dodać pieprz do własnych upodobań.
Nie bójcie się, smakuje naprawdę fajnie.
Dżem przekładać do wyparzonych słoików pomagając sobie lejkiem, by nie pobrudzić krawędzi słoików. Jeśli zdarzy się jednak nieco zabrudzić (koniecznie!!!) wytrzeć czystym kawałkiem ręcznika papierowego, zakręcać i odstawiać dnem do góry.
Gdy słoiki ostygną, ustawiać w kąciku spiżarnianym i cieszyć się zdrowym, cudownym smakiem dżemu do ciastek, naleśników, pankejków. 

Gdy skończyłam nakładać do słoików był już wieczór. Dżem kosztowałam w czasie robienia, ale zmęczenie zrobiło swoje, garnków nie umyłam, ale zostało nieco dżemu na ściankach, więc zostawiłam te resztki na śniadanie... Rankiem, gdy posmakowałam te resztki, pierwszy raz poczułam wieeelką radość, że nie wszystko udało się w słoiki wpakować! Ten dżemik okazał się cudowny!


Niesamowicie esencjonalny, nieco cierpki, kwaskowy i słodkawy zarazem, a posmak ostrości jedynie podkreśla podstawowe jego atuty. Wylizywałam garnek do ostatniej smugi... Nawet kawałek cynamonu został wyczyszczony 😁 Dżem aroniowy z pikantnym cynamonem wygrywa w moim rankingu! Nawet z agrestowym (klik) ;-) To zdecydowanie mój dżem!

Komentarze

ulubione posty czytelników

Chleb z soczewicą o chrupiącej skórce beglutenowy

Nie samym chlebem człowiek żyje. .. czyli chleb też potrzebny, tak? Tak. Przynajmniej mnie. Francuzi konczą posiłki kawałkiem sera a ja kawałkiem chleba. Koniecznie ze skórką. Najlepiej samą skórką. Rodzinka nie raz się o tym przekonała, gdy zastawała w koszyczku na pieczywo dziwnie wygladającą kostkę miękiszu zupełnie pozbawioną skórki. Wybaczają, bo też i ja jestem w rodzince największym amatorem chlebowych skórek. Chleby zaczęłam piec ponad 20 lat temu i nie przestałam do dziś. Zmieniały się rodzaje używanych ziaren. Modyfikacjom poddały się techniki. Odkryłam różnorodne naczynia do wypieku. Kilka razy piekłam nawet w... doniczkach. Kupiłam specjalnie nieduże, gładkie, o kształcie umożliwiającym wygodne wysunięcie pieczywa po pieczeniu. Moimi ulubionymi zostały żeliwne garnki i stalowe, emaliowane formy odporne na temperaturę do 600 ⁰C. Ze wskazaniem jednak na garnki. W nich chleby pięknie rosną, mają chrupiącą skórkę, miękki miękisz i dłużej utrzymują świeżość. No i nie trzeba pra

Naturalny chleb z samej komosy ryżowej

Ponad dwa lata temu  w blogosferze dostrzegłam interesujący pomysł przygotowania chleba z samej kaszy gryczanej. Brzmiało absurdalnie, ale opis + zdjęcia wyglądały przekonująco. Jednak brak wyraźnej potrzeby pieczywa bezglutenowego i umiłowanie żytniego na zakwasie spowodował spostponowanie zainteresowania. Przyznam też, że biała kasza gryczana (niepalona) nie należała do moich ulubionych... Paloną z przyrumienioną cebulką i kubkiem naturalnego jogurtu roślinnego do dziś jadam z sentymentem wspominając stare dobre czasy . Nadszedł jednak czas rozstania się z glutenem i zaczęły się eksperymenty z pieczywem bezglutenowym. Poszedł w ruch zakwas gryczany na wodzie z kiszonek (zrobiony najpierw na potrzeby działu zdrowia KADS  klik , dokładnie opisany później tutaj  klik ), zaplątał się też chlebuś na drożdżach ( klik ) aż doszedł i wspomniany z samej kaszy niepalonej ( klik ). Chyba najprzyjemniejszy w przygotowaniu i jeden ze smaczniejszych, jakie jadam. Ale jakoś nie potrafię pozostać p

Tortilla z komosy czyli ziarno w roli głównej

Ziarno w roli głównej . Kiedyś podstawa menu. W postaci placków, klusek, kasz, mamałygi w przeróznych wersjach. U nas niegdyś był to podpłomyk z żyta, gryki, potem orkiszu. No tak kieeeeedyś. Teraz wszędzie króluje pszenica. W piekarniach podpłomyki pszenne, bułki pszenne (czasem z dodatkiem żyta), pierogi pszenne (bywają ostatnio gryczane czyli z dodatkiem kilkuprocentowym gryki...), naleśniki pszenne. Ba! Tortille (klasycznie z kukurydzy) też pszenne. Lavasze pszenne. Ciabatty pszenne. Wszędzie pszenica. Zdominowała każdy talerz i każdą (prawie) potrawę. Im więcej jej spotykam, tym wiekszą mam ochotę, by pokazywać alternatywy dla pszenicy. Przecież taka wszechobecność jednego ziarna odbiera radość smakowania różnorodności. Ze zdrowotnego punktu widzenia też nieciekawie. Żaden organizm nie wytrzyma tak jednostronnej diety. Nietolerancje pokarmowe czekają u progu. Jeśli też widząc tą monotonię, macie ochotę na większą rozmaitość, polecam spróbować tortilli z komosy. Wiem, ziarno nie n

Bułeczki jaglane drożdżowe żółciutkie...!

Przeczytałam ofertę piekarni bezglutenowej: jaglane bułeczki wytrawne w smaku. Wystarczyło... To można z samej mąki jaglanej bułeczki drożdżowe zrobić? Trzymają kształt??? Musiałam spróbować! Spróbowałam. Wsiąkłam. Ugotowana jestem na mięciutko tak, jak bułeczki upiekły się na żółciutko ;-) Fenomenalne... Z pozoru wyglądają topornie, ale po przekrojeniu objawia się ich niesamowity kolor i cudowna miękkość... Smak delikatny, pasujący do słodkich mazidełek, ostrych sosów (nasączają się rewelacyjnie) i wytrawnych past, pasztetów. Najlepsze są w kilka godzin po upieczeniu. Na drugi dzień nieco twardsze z zewnątrz, na trzeci...cóż, lepiej już po jednej dobie przechowywać je w lodówce. Zniknie chrupiąca chrupkość, ale pozostanie miękkość. Niemniej, robię po kilkanaście małych i wystarcza na dwa dni. Są one jak wszystkie szybkie wypieki:  szybko się przygotowuje, więc szybko trzeba zjeść ;-) Jeśli jednak coś Wam zostanie, nie martwcie się. Niedługo wrzucę przepis na najsmaczniejszy śliwkowy d

Chleb bezglutenowy z jaglanki

Mąki jaglanej nie kupuję. Wolę zmielić sama kaszę jaglaną. Wiem, co wrzucam do młynka i wiem, z czego chleb czy inne cudeńka piekę. To zresztą dotyczy wielu produktów. Jednak w przypadku kaszy jaglanej chodzi o coś więcej.  Otóż kasza jaglana, choć fenomenalnie zdrowa, ma swój ukryty feler (któż go nie ma???) - jest nim stosunkowo niewielka zawartość błonnika i związany z tym faktem dość wysoki indeks glikemiczny. Nie jestem pewna dlaczego, ale "sklepowe" mąki mają błonnika jeszcze mniej, więc ich indeks rośnie dodatkowo... Mąka zmielona zaś w domu nie jest ograbiona z żadnego składnika właściwego kaszy, stąd wyższy Ig wynika jedynie ze stopnia rozdrobnienia.. Sama jaglanka zawiera również pewną ilość tłuszczów. Zdrowych, ale... jak to tłuszcze: jełczejących w czasie przechowywania. W kaszy zmielonej jełczeją szybciej, więc producenci albo tłuszcz starają się usunąć dla przedłużenia terminu ważności, bądź... kupujemy gorzką mąkę... Namawiam więc do wykorzystania blenderów i