Lubicie bulion? Długo był dla mnie synonimem rosołu, bo w moim domu rodzinnym bulionem zwano kostkę rosołową... tak więc rosół w moim umyśle stopił się z bulionem w jedno. Nie pamiętam zupełnie, by mama gotowała jakieś wywary. Ja, zatopiona głównie w książkach o pięknych relacjach wśród ludzi, których istnieniea pragnęłam (czyli w świecie wyobraźni), wywar kojarzyłam jedynie z garem zawieszonym nad żywym ogniem, w którym ktoś z tajemną wiedzą tworzył mikstury o mocy wartej każdych pieniędzy. Gdy zaczęłam sama się uczyć gotować (dopiero po założeniu swojej rodziny, tak czasem bywa u ludzi zasiedziałych w świecie książek...), spotykałam się bardzo często w przepisach z zaleceniem dodania bulionu. Dodawałam więc wodę z rozmieszaną w niej przyprawą warzywną, bo wegetariańskich kostek wówczas nie znałam. Działało. Wychodziło smacznie. Tu i ówdzie wprawdzie widywałam brunatny płyn zwany bulionem, ale jego kolor skutecznie zniechęcał do traktowania go kulinarnie. Estetyka przede wszystkim... długo zastanawiałam się, po co używać czegoś, co ma taki kolor???
Aż do dnia, gdy Justyna z @molomo.vegan na instagramie opisała brunatną ciecz używając magicznych słów bulion niespodzianka... I się zaczęło... Obudziło się we mnie pragnienie poznawania tych niespodziankowych smaków i aromatów. Zgodnie z jej radą każdego dnia obierając warzywa, odkładałam do wybranej miseczki zdrowe części, których tradycyjnie się nie używa do konsumpcji jak skórki z cebuli i czosnku, obierki z marchwi, pietruszki, selera, grube pędy brokuła, kalafiora (i ich liście), skórki z imbiru, zeschnięte kawałki warzyw, o których pamięć zaginęła a które smętnie snuły się po lodówkowej szufladzie, bowiem uniknęły przeróbki w fazie swej jędrności... W miseczce znalazły sie też twarde kawałki grzybów, końcówki buraków czy selerów naciowych (pomysł z hodowlą nowych roślin z ich końcówek upadł, bo wydajność na moim parapecie była wysoce wątpliwa)... W wegańskim domu miseczka zapełnia się zdumiewająo szybko. Wieczorem albo w ciągu dnia zwartośc miseczki lądowała w zamrażarce, czekając na godne liczebnie towarzystwo. Nie musiało długo czekać, bo już po dwóch dniach zapełniło 4 litrowy garnek. Za sprawą Nigela Slatera i jego przepisu na bulion zimowy, zupełnie nie resztkowy, dodałam do mojego kilka suszonych grzybów shitake (okazało się, że nie przepadamy rodzinnie za ich walorami smakowymi, ale zawsze to grzyb, więc smaku umami udzieli hojnie... miałam nadzieję i się nie zawiodłam), kilka listków laurowych, ziaren ziela angielskiego, kilka gałązek świeżego tymianku i ostra papryczka, którą kupuję na worki w sezonie, suszę związaną w pęczki i... zapominam o niej już po kilku tygodniach... Całość zalałam ciepłą wodą i gotowałam na wolnym ogniu 40 minut.
Niewątpliwą zaletą takiego bulionu jest jego smakowitość. Indywidualna. Unikalna. Charakterystyczna dla danego domu, danej kuchni. Przecież wśród resztek lądują części warzyw używanych w kuchni czyli lubianych. I to w proporcjach też ulubionych. Czy więc z takich resztek może coś wyjść nie tak??? Nawet jesli może, to my możemy się zabezpieczyć i doprawić buluion ulubionymi przyprawami. Ja akurat bardzo lubię grzyby, więc wśród resztek bywają grzybie nogi. Bywają, bo zazwyczaj jednak grzyby przerabiam i zjadam w całości. Nawet grube nogi boczniaków. Chyba, że są mega łykowate, a ja akurat chcę (lub potrzebuję) mieć jedzenie szybciej, to zdarza się wrzucić do resztek te nogi... Zazwyczaj jednak dorzucam jakieś suszone, listek laurowy, ziele (oczywiste) i zioła. Tymianek wiedzie prym. Czasem rozmaryn i jałowiec. Czasem liście kaffiru, trawa cytrynowa (jeśli wśród resztek jest sporo skórek z imbiru ;-)).
Zalewam ciepłą wodą i pozwalam mu bulgać sobie powolutku max godzinkę (najczęściej 40 minut) zerkając, by nie wybulgał z garnka na kuchenkę. Doprawiam w międzyczasie solą i sosem sojowym lub coconut aminos, gdy chcę soi uniknąć. Na dłużej ani cierpliwości, ani potrzeby nie mam. W końcu resztki warzyw z bulionu resztkowego też wykorzystuję, więc dobrze, by zachowały nieco smaku.
Tak, tych warzywnych resztek nie wyrzucam. Odkładam tylko listki laurowe (liczę, żeby wszystkie na pewno usunąć...), ziela angielskie (które uda mi się nie znaleźć, ale jakoś bardzo się nie staram...) i gałązki ziół, bo ich listki rozpadają się w czasie gotowania...
Taki bulion bardzo dobrze smakuje poi prostu z makaronem i jakąś fasolką. My lubimy z edamame. I z zieleniną :-)
A co robię z resztek?
Pan Jezus kiedyś nakarmił głodny tłum mając do dyspozycji tylko odrobinę jedzenia i ochotne do dzielenia się serce. Pomnożył jedzenie w sposób nie do uwierzenia tak bardzo, że wciąż czytelnicy kombinują, że może wzorem chłopca oddającego jedzenie Jezusowi, inni również zaczęli się dzielić swoimi zapasami...? Jednak tekst wyraźnie mówi, że byli głodni. Byliby, gdyby mieli ze sobą jedzenie? Nawet gdyby kilku wstydziło się jeść nie mając pewności, że inni też mają, to praktyka codzienna uczy, że w tłumie na pewno, na mur, na bank znajdzie się spora grupa mało empatycznych osób, którym podobne skrupuły do głowy nie przychodzą. Jezus więc miał możliwość zrobić coś z prawie niczego. I taki gość, z taką mocą, dba, by okruszki się nie zmarnowały i zaleca ich pozbieranie...? Nic nie chciał zmarnować. Jezus niczego nie marnował mając wszystko. Może my nie mamy, bo marnujemy? Świat nie miałby tylu głodnych, gdybyśmy szanowali jedzenie i myśleli bardziej sercem niż interesem finansowym. Choć jedzenie mamy teraz naprawdę tanie (w stosunku do pensji wydajemy zdecydowanie więcej na artykuły przemysłowe n-tej potrzeby, poza jedzeniem oczywiście), nie musi oznaczać, że nim szafujemy bezrefleksyjnie. mnie osobiście rozrzutność zaczęła uwierać i już nie marnuję i resztki starannie odkładam, by wykorzystać do pasty i pasztetu. Przykładowe przepisy następnym razem, bo jeszcze uśniecie z lektury :-)
A może macie jakieś swoje patenty na takie resztki resztkowe?
Komentarze
Prześlij komentarz
Witaj, będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz krótki komentarz. Odpowiem na każde pytanie, choć może będę musiała w różnych źródłach poszukać rzeczowej odpowiedzi :-)