Przejdź do głównej zawartości

Sos marchewkowo - orzechowy

 Smak się zmienia.

Mój, Twój, jego, jej, nasz smak się zmienia z biegiem czasu. Skąd to wiem? Z uczonych książek, ale i własnego doświadczenia. Czasem zmiana bywa powalająca, jak ta, która dokonała się we mnie. 

Gotowana marchewka. Zmora obiadów. Nie do przełknięcia. Potrafiła ścisnąć gardło skuteczniej niż boa dusiciel. Opcja przełknięcia nie wchodziła w grę. Próby wmuszania przez bezradnych opiekunów końcyły się zawsze jednakowo. Dobrze, jeśli zdążałam dobiec do łazienki... inaczej plułam dalej niż widziałam. A należałam do bardzo grzecznych dzieci... Czujecie rozpacz, prawda?

A oto potrzebując pomysłu na sos do sałatki wzrok padł na marchewkę. Na surowo już sos robiłam i był bardzo smaczny, ale tym razem pomyślałam o kremowym sosie z marchewki... gotowanej... Zdumiała mnie ta nagła sympatia do znienawidzonego (jak dotąd) warzywa tak bardzo, że rzuciłam się do kuchcikowania z zapałem. Marchewkę porządnie wyszorowałam. Nie obierałam, bo była ekologiczna. Masło orzechowe ukręciłam (jak zwykle) z niesolonych fistaszków (przepis czterema sposobami tutaj), bo kupne wypadają przy domowym blado ;-) A skąd pomysł, że smak w stosunku do gotowanej marchwi się odmienił? Otóż, robiąc sos za trzecim razem nieco przypaliłam warzywo. Do sosu sie nie nadwało, więc porzuciłam w miseczce. Następnego dnia robiąć porządek na blacie odkryłam nieco przydymione resztki i... z ciekawością spróbowałam marchewki saute. I smakowała wyśmienicie!!! Tadaaaammmm!!!!! 


MARCHEWKOWO - ORZECHOWY SOS DO SAŁATEK
¾ szklanki

50 g ugotowanej marchewki
1 łyżka masła orzechowego
¼ łyżeczki sosu Tamari
¼ łyżeczki soku z cytryny
½ łyżeczki zmielonej prażonej klolendry z gorczycą *
½ szklanki wody **
spora szczypta grubo mielonej chili
sól do smaku

Wszystkie składniki poza chili zmiksować na gładki sos.
Dodać chili, wymieszać i odstawić, żeby smaki się przegryzły, ewentualnie dosolić.
Można przechowywać w lodówce 5 dni. ***
Doskonale pasuje do sałatek na bazie buraków, rzodkwi, kalarepki.

100g sosu to 66 kcal
5g tłuszczu
4g węglowodanów
3g białka


Świetnie współgra też z razowym chlebem z warzywami, wrapem z pastą jaglaną i marynowanymi warzywami czy też jako sos do warzywnych gofrów.

* 1 łyżkę nasion kolendry i 1 łyżkę nasion żółtej gorczycy prażę na suchej patelni i trzymam w zamkniętym słoiku. Miażdżę w moździeżu na bieżąco, żeby przyprawa miała najlepszy aromat. Odkryłam to połączenie jako wyjątkowo udane do bardzo wielu dań roślinnych na bazie korzeni czy strączków.

** Może być woda z gotowania marchewki uzupełniona przegotowaną do ilości pół szklanki.

*** Może i dłużej, ale u nas nie miał szans doczekać, bo pół litra zjedliśmy w te pięć dni dodając sos do... wszystkiego. Łącznie z kanapkami...




Ot i cała tajemnica smaku...

Niesamowicie ciekawy okazuje się natomiast kierunek tych zmian.

Bo przecież:

- noworodki jedzą mleko mamy. Tak. Jedzą, bo to mleko, choć płynne, jest całym ich pokarmem. Są uradowane obecnością mamy, jej zapachem, brzmieniem głosu, ciepłem ciała, dotykiem. W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że karmią się matczyną obecnością, jej miłością.

- maluchy kilkumiesięczne jedzą już inne rzeczy. I nie myślę oczywiście o paprołach z dywanu czy gumowych kaczuszkach... W małych miseczkach pojawiają się papki bez wyraźnego smaku czy zapachu. A one są przeszczęśliwe! Natomiast na pikantne, podkradzione z talerza rodzica kąski krzywią się i plują dalej niż widzą.

- mając kilka lat okazuje się, że więcej nie lubimy niż lubimy. Zaczynają się kaprysy, grymasy a rodzice ze skóry wychodzą starając się ułożyć jakieś zbilansowane posiłki (w zasadę tych bilansów nie wnikam zakładając dobre chęci i troskę), którym udałoby się przebrnąć przez humorzaste gardziołka.

- w przedszkolu dzieje się magia... jedzenie zaczyna być smaczne! Przedszkolne jedzenie, bo w domu nadal fuj, ble, łeeee. Rodzice zachodzą w głowę, jaki kucharka w przedszkolu doprawiła krupnik, że dziecię zjadło i jeszcze miło wspomina...

Potem drogi się bardzo rozchodzą całej ludzkiej społeczności. Jedni jedzą wszystko z rozkoszą, inni tylko kilka wybranych potraw przygotowanych według jedynie słusznej receptury, a jeszcze inni niez wracają w ogóle uwagi na to, co na  (całkiem już dużym) talerzy czeka na konsumpcję, bowiem zawsze i do wszystkiego dorzucą takie ilości harrissy (soli, pieprzu, musztardy, keczupu, sosu sojowego albo jakiegokolwiek ulubionego smakowego dominanta), że jedzą to samo danie z delikatnie innym posmakiem.

Wygląda, że w dorosłym życiu stabilizuje się smak i będzie tak z nami szedł przez życie aż do uhahanej śmierci. I nic bardziej mylnego! Smak się nie stabilizuje. To my się związujemy emocjonalnie i wolitywnie z danym smakiem, który ewoluuje podobnie jak przeżyte doświadczenia, ekspresja emocji, poglądy i... towarzystwo. Słowem jak życie. W niezauważalny sposób (raczej nierejstrowalny przez opiekunów, bo coś kiepsko idzie zrozumienie małolatów, prawda?) dzieciom smak ewoluuje właśnie według tych samych prawideł!

-  noworodki są świadome tylko dwóch stanów: z mamą i bez mamy. Jeden zły, drugi dobry.Z mamą/mlekiem jest dobrze, smacznie, bezpiecznie.

- maluszki zauważają, że ich jedzenie nie jest atrakcyjne, bo któryż rodzic z pasja zajada słoiczkowe papki??? Więc i on woli skubnąć z talerza niedozwolonego... życie... ;-)

- kilku letnie brzdące ani swojego nie lubią (wiadomo, że to breja), ani cudzego też niekoniecznie (dziwaczne jakieś) i w ogóle głodne jest a rodzina jakas nerwowa, to i żołądek ściśnięty, i gardło jakieś mało przepustowe...

- przedszkole to raj! same smaczne rzeczy i na cudzych talerzach to samo, co na moim. Można wreszcie jeść tak, jak inni. To, co inni. I jeszcze zabawić się można, pośmiać przy stole. Ma się zadania, za które się jest docenionym. Raj!

- dorosłość... Chcemy wreszcie jeść to, czego nam zabraniali. Tyle, ile nie dostawaliśmy. Wtedy, gdy akurat mamy ochotę. Tylko jak tu wybrać z tego sezamu cos dla siebie? I tu właśnie pojawia się świadomy wybór oparty na zdobytej do tej pory wiedzy, przekonaniach, zasadach. Tu zaczyna się bezmiar wolnej woli. Można po nim żeglować z rozciągniętym żaglem bądź dryfować licząc na podmuch sunącego obok jachtu. Nasza decyzja.


Jako maluch byłam głównie ścigana przez matulę z łyżeczką w garści, bo moje gardziołko nie przyjmowało nic poza.. no, nic...

Jako przedszkolak jadałam z zachwytem mielone, które w domu nie były w stanie pokonać wrót ust mych (taki trening przed nastoletnimi czasami ;-)). Jadałam głównie mięsko, kluski i słodycze, bo tak jadały inne dzieci i wszyscy chwalili. Ja też chwaliłam. W przedszkolu wszystko smakowało lepiej.

Jako nastolatek jadałam tylko sałatki warzywne z majonezem, ogórki konserwowe, szynkę, parówki (dobre zestawienie, nie ma co) z bułą, bułę ze śmietaną i cukrem, jabłka i ... słodycze. Ciastka, ciasta, cukierki, czekoladki, miętówki (pudrowe pastylki...oh...) i oranżadę w proszku ;-)

Teraz jem tylko roślinki, żadnych cukierków, czekolad, pastylek pudrowych. Śmietanka ani szyneczka nie kuszą nic a nic. Nawet budzą mieszane uczucia, bo przecież dobre wspomnienia z nimi są związane bardzo mocno, a jednak... jakoś nie mam ochoty. Co się zmieniło?

Świadomość.

Teraz, gdy wiem, że coś jest zdrowe, to od razu życzliwie zerkam i chcę spróbować. Im bardziej chcę spróbować, tym bardziej mi posmakuje pierwszy kęs. Im więcej kęsów, tym bardziej smakuje.

Komentarze

ulubione posty czytelników

Naturalny chleb z samej komosy ryżowej

Ponad dwa lata temu  w blogosferze dostrzegłam interesujący pomysł przygotowania chleba z samej kaszy gryczanej. Brzmiało absurdalnie, ale opis + zdjęcia wyglądały przekonująco. Jednak brak wyraźnej potrzeby pieczywa bezglutenowego i umiłowanie żytniego na zakwasie spowodował spostponowanie zainteresowania. Przyznam też, że biała kasza gryczana (niepalona) nie należała do moich ulubionych... Paloną z przyrumienioną cebulką i kubkiem naturalnego jogurtu roślinnego do dziś jadam z sentymentem wspominając stare dobre czasy . Nadszedł jednak czas rozstania się z glutenem i zaczęły się eksperymenty z pieczywem bezglutenowym. Poszedł w ruch zakwas gryczany na wodzie z kiszonek (zrobiony najpierw na potrzeby działu zdrowia KADS  klik , dokładnie opisany później tutaj  klik ), zaplątał się też chlebuś na drożdżach ( klik ) aż doszedł i wspomniany z samej kaszy niepalonej ( klik ). Chyba najprzyjemniejszy w przygotowaniu i jeden ze smaczniejszych, jakie jadam. Ale jakoś nie potrafię pozostać p

Tortilla z komosy czyli ziarno w roli głównej

Ziarno w roli głównej . Kiedyś podstawa menu. W postaci placków, klusek, kasz, mamałygi w przeróznych wersjach. U nas niegdyś był to podpłomyk z żyta, gryki, potem orkiszu. No tak kieeeeedyś. Teraz wszędzie króluje pszenica. W piekarniach podpłomyki pszenne, bułki pszenne (czasem z dodatkiem żyta), pierogi pszenne (bywają ostatnio gryczane czyli z dodatkiem kilkuprocentowym gryki...), naleśniki pszenne. Ba! Tortille (klasycznie z kukurydzy) też pszenne. Lavasze pszenne. Ciabatty pszenne. Wszędzie pszenica. Zdominowała każdy talerz i każdą (prawie) potrawę. Im więcej jej spotykam, tym wiekszą mam ochotę, by pokazywać alternatywy dla pszenicy. Przecież taka wszechobecność jednego ziarna odbiera radość smakowania różnorodności. Ze zdrowotnego punktu widzenia też nieciekawie. Żaden organizm nie wytrzyma tak jednostronnej diety. Nietolerancje pokarmowe czekają u progu. Jeśli też widząc tą monotonię, macie ochotę na większą rozmaitość, polecam spróbować tortilli z komosy. Wiem, ziarno nie n

Chleb z soczewicą o chrupiącej skórce beglutenowy

Nie samym chlebem człowiek żyje. .. czyli chleb też potrzebny, tak? Tak. Przynajmniej mnie. Francuzi konczą posiłki kawałkiem sera a ja kawałkiem chleba. Koniecznie ze skórką. Najlepiej samą skórką. Rodzinka nie raz się o tym przekonała, gdy zastawała w koszyczku na pieczywo dziwnie wygladającą kostkę miękiszu zupełnie pozbawioną skórki. Wybaczają, bo też i ja jestem w rodzince największym amatorem chlebowych skórek. Chleby zaczęłam piec ponad 20 lat temu i nie przestałam do dziś. Zmieniały się rodzaje używanych ziaren. Modyfikacjom poddały się techniki. Odkryłam różnorodne naczynia do wypieku. Kilka razy piekłam nawet w... doniczkach. Kupiłam specjalnie nieduże, gładkie, o kształcie umożliwiającym wygodne wysunięcie pieczywa po pieczeniu. Moimi ulubionymi zostały żeliwne garnki i stalowe, emaliowane formy odporne na temperaturę do 600 ⁰C. Ze wskazaniem jednak na garnki. W nich chleby pięknie rosną, mają chrupiącą skórkę, miękki miękisz i dłużej utrzymują świeżość. No i nie trzeba pra

Jak obniżyć indeks glikemiczny... zdrowo...

Uwaga, dzisiaj będzie sporo do czytania. Temat niezwykle interesujący w kontekście zalewu propagowanymi dietami w stylu keto, posądzającymi węglowodany o wszystko, co najgorsze. A to przecież o IG idzie ... Mam nadzieję, że i do celu dojdzie ... my. .. Myślałam o podzieleniu tego posta na kilka części, ale chyba wygodniej będzie podać wszystko w jednym miejscu, żeby nie trzeba było później skakać po kilku postach, żeby zminimalizować ryzyko wszamania niekorzystnych zestawień kulinarnych. Jest tych informacji trochę, bo temat mi baaaardzo bliski, przetrawiony/przyswojony/sprawdzany przez ostatnie 10 lat z organicznej potrzeby własnej. Czyli jak zawsze: piszę to, co przeżyłam i sprawdziłam na sobie i bliskich :-D To startujemy: Dieta Low GI czyli o niskim indeksie glikemicznym ,   stała się popularna kilka lat temu. Ostatnio nieco mniej się o niej mówi. Hm, wśród ludzi chyba nic nie trwa wiecznie. Dotyczy to również modnych diet ;-) Jednak wpływ indeksu glikemicznego spożywanych

Bułeczki jaglane drożdżowe żółciutkie...!

Przeczytałam ofertę piekarni bezglutenowej: jaglane bułeczki wytrawne w smaku. Wystarczyło... To można z samej mąki jaglanej bułeczki drożdżowe zrobić? Trzymają kształt??? Musiałam spróbować! Spróbowałam. Wsiąkłam. Ugotowana jestem na mięciutko tak, jak bułeczki upiekły się na żółciutko ;-) Fenomenalne... Z pozoru wyglądają topornie, ale po przekrojeniu objawia się ich niesamowity kolor i cudowna miękkość... Smak delikatny, pasujący do słodkich mazidełek, ostrych sosów (nasączają się rewelacyjnie) i wytrawnych past, pasztetów. Najlepsze są w kilka godzin po upieczeniu. Na drugi dzień nieco twardsze z zewnątrz, na trzeci...cóż, lepiej już po jednej dobie przechowywać je w lodówce. Zniknie chrupiąca chrupkość, ale pozostanie miękkość. Niemniej, robię po kilkanaście małych i wystarcza na dwa dni. Są one jak wszystkie szybkie wypieki:  szybko się przygotowuje, więc szybko trzeba zjeść ;-) Jeśli jednak coś Wam zostanie, nie martwcie się. Niedługo wrzucę przepis na najsmaczniejszy śliwkowy d