Przejdź do głównej zawartości

Brzoskwiniowy placek z rabarbarem

Sezon na rabarbar jeszcze trwa Zaczynają się pokazywać również inne sezonowe atrakcje. Na razie nieśmiało, powoli. Spora część jeszcze przyjeżdża do nas z cieplejszych stron, więc smak mają nieco uboższy niż nasze lokalne. Zrywane w stanie niedojrzałym, żeby przetrwały trudy podróży, nie mogą wykorzystać pełni swojego naturalnego potencjału. Wykorzystuję je więc jako tło, uzupełnienie, dla rodzimych soczystych, aromatycznych cudowności. Dopóki nie weszłam w bliższe relacje z jadalnymi roślinami, skupiałam się na ich wyglądzie, kolorze (musiały być idealnie wybarwione, mieć doskonały kształt i żadnych skaz... żadnych...). Moja córcia jako mały berbeć nie chciała zjeść jabłka, na którym była jakakolwiek plamka (ba! punkcik!), jakakolwiek niedoskonałość. A że wzrok miała doskonały, przede mną było zadanie wyszukania owoców, warzyw idealnych. Pomagały przepisy regulujące rozmiary produktów naturalnych sprowadzanych z zagranicy. Śmiałam się z nich, ale i korzystałam obficie dla własnej wygody... Nadal na paletach wylegują się jabłka-bliźniaki a banany zazwyczaj pasują do dedykowanych im plastikowych pojemników (absurdalne, prawda? nie dziwią powstające jak grzyby po deszczu teorie spiskowe w świecie wypełnionym absurdami...). Walczyłam więc na dwóch frontach: poszukiwacza owoców/warzyw idealnych i matki uświadamiającej dziecię co do prawdziwych wartości skrywanych pod piękną powierzchownością... Na szczęście zwycięstwo na drugim froncie okazało się absolutne, więc pierwszy front upadł. To się nazywa dobra strategia! Przy okazji walka ta okazała się genialną bazą dla jej (druga latorośl jako mniej ekspresyjna z natury, przysłuchiwała się, obserwowała i... skorzystała takoż!) sensownych wyborów w dorosłym życiu. Ze zdumieniem patrzę na  głębokie wejrzenie ich obojga w życie... i mam nadzieję, że lukrowany świat reklam nie zaleje ich umysłów swoim "aromatem identycznym z naturalnym"... Przy okazji (i z wewnętrznej potrzeby spójności życia z przekazywanym słowem) zrobiłam generalny remont w swoim życiu wewnętrznym (i nie mówię teraz o jelitach... te skorzystały przy okazji tej wyższej okazji... 😂) układając rzeczy prawdziwe i ważne powyżej  pilnych i ... kusząco kolorowych, ale o tym poniżej... Póki co, idealniepiękne włoskie brzoskwinie miksuję na bezkształtną masę i traktuję jako słodki mokry wypełniacz, by nasz ogródkowy rabarbar mógł zagrać główną rolę w placku minimalistycznym (w wyglądzie i ilości poświęconego mu czasu) świetnie nadającym się na śniadanie, deser, kolację i przekąskę przy herbatce dla gości...


BRZOSKWINIOWY PLACEK Z RABARBAREM
2 szt. o średnicy 13 cm

3 średnie dojrzałe brzoskwinie
1 gałązka rabarbaru
5 orzechów brazylijskich
1½ łyżeczki mielonego siemienia lnianego
¾ szklanki płatków owsianych (bezglutenowych, jeśli unikacie glutenu)
spora szczypta soli
olej kokosowy do wysmarowania foremek
opcjonalnie słodzidło*

Brzoskwinie pozbawić pestek i zmiksować ręcznym blenderem tak, by pozostały drobne i nieco mniej drobne cząstki.
Orzechy zgnieść bokiem szerokiego noża i z grubsza posiekać.
Rabarbar obrać ze skórki i pokroić na dość cienkie plasterki.
Wszystkie składniki (poza rabarbarem) wymieszać dokładnie w misce.*
Foremki wysmarować olejem kokosowym i wyłożyć na nie ciasto, wyrównać wierzch.
Plasterki rabarbaru ułożyć na plackach wciskając je nieco głębiej.
Piec w 180⁰C 35 minut.
Podawać na ciepło lub na zimno. W wersji słodkiej z kleksem musu kokosowego (klik),w wersji wytrawnej z fermentowanym serkiem roślinnym (klik) i cząstkami świeżej brzoskwini lub w wersji deserowej z domowymi lodami owocowymi (czyli miks mrożonych owoców :-)).



* UWAGA! Jeśli brzoskwinie nie są słodkie i dojrzałe można dosłodzić placek 1 - 2 łyżkami ulubionego słodzidła. Choć mnie bardzo smakuje mniej słodki, lekko kwaskowy i soczysty...


Uwielbiam rozmowy z dziećmi (nie tylko swoimi, choć faktycznie, te akurat są sercu najbliższe... a nie stoję jeszcze nad grobem... swoim... przynajmniej nie wyglądam...), zawsze uważnie ich wysłuchując, bo spojrzenie dziecka na rzeczywistość otwiera przede mną zupełnie nowe krajobrazy świata. Jakbym oglądała cudowny album z widokami dostępnymi tylko dla wytrawnych podróżników. Proste rzeczy, do których przez lata przywykłam okazują się zagadkowymi (tak, tak, prawa fizyki, biologii i innych szkolnych atrakcji też musiałam sobie odświeżać na bieżąco...) a niemile widziane - atrakcyjnymi. Te atrakcyjne traciły swój powab niepokojąco często. Zainspirowana w ten przyjazny, i pełen intelektualnych przygód, sposób przyglądałam się sprawom nie tylko bezpośrednio dotyczącym życia dzieci, ale i mojego bardzo osobistego, wręcz intymnego (w bardzo szerokim sensie, a o czym myśleliście? sztampowo, prawda? pogaduszki z maluchami i młodzieżą nieźle odświeżają spojrzenie... przydaje się na co dzień... polecam!). Zaczęłam więc dostrzegać potęgę prostoty życia, rezygnować z blichtru (niestety, było go co nieco...) i wsłuchiwać się, przyglądać i zagłębiać w piękno i niesamowitą spójność przyrody, natury. W tym procesie upadały mity kulturowe jeden po drugim, wyłaniała się ich płycizna i plastikowatość. Do głosu natomiast dochodziły lekceważone więzi rodzinne, odkrywałam sens najbliższych przyjaźni, zaczęłam dostrzegać wokół zgodność i jedność, o której nie miałam pojęcia... Znałam je wszystkie wcześniej jedynie w teorii, jako że wspomniane mity trzymały nas wobec siebie na dystans gloryfikując jednocześnie , znacie to uczucie? Jakbyśmy lizali lody przez szybę... Kochamy i nienawidzimy jednocześnie, akceptujemy i walczymy, chcemy żyć i mamy dość życia, widzimy absolutną konieczność dobra a uważamy zło za niezbędne, by dobro mogło istnieć... Filozoficzne próby pogodzenia marzeń z usprawiedliwianiem własnych słabości... Skutek? Pozwalałam sobie na robienie niedokońcadobrych rzeczy, złoszcząc się jednocześnie na innych robiących to, co ja... Gdy przeczytałam słowa: "Nie ma przeto usprawiedliwienia dla ciebie, kimkolwiek jesteś, człowiecze, który sądzisz; albowiem, sądząc drugiego, siebie samego potępiasz, ponieważ ty, sędzia, czynisz to samo." powaliły mnie prawdziwością. Na ziemię, na glebę, zaryłam dziobem głęboko i... przestałam tłumaczyć sobie, że dżdżownice pragnę obejrzeć z bliska... Spojrzałam też zupełnie inaczej na autora tego cytatu i resztę jego przesłania... Wiecie, kto to? Zdziwicie się może tak, jak i ja... Mogłabym zostawić teraz Was z tą zagadką, ale podzielę się info tak, jak i ciastem się dzielę...


To apostoł nietypowy. Paweł z Tarsu. Napisał do swoich współbraci w Rzymie niesamowity list. Do dziś inspiruje głębią spojrzenia. Przy nim nawet dziecięce spojrzenie blednie i nowatorskość nawet młodzieńczych pomysłów... 💨 mam nadzieję, że sensownie ten symbol sensownie użyłam... 😉

Komentarze

ulubione posty czytelników

Chleb z soczewicą o chrupiącej skórce beglutenowy

Nie samym chlebem człowiek żyje. .. czyli chleb też potrzebny, tak? Tak. Przynajmniej mnie. Francuzi konczą posiłki kawałkiem sera a ja kawałkiem chleba. Koniecznie ze skórką. Najlepiej samą skórką. Rodzinka nie raz się o tym przekonała, gdy zastawała w koszyczku na pieczywo dziwnie wygladającą kostkę miękiszu zupełnie pozbawioną skórki. Wybaczają, bo też i ja jestem w rodzince największym amatorem chlebowych skórek. Chleby zaczęłam piec ponad 20 lat temu i nie przestałam do dziś. Zmieniały się rodzaje używanych ziaren. Modyfikacjom poddały się techniki. Odkryłam różnorodne naczynia do wypieku. Kilka razy piekłam nawet w... doniczkach. Kupiłam specjalnie nieduże, gładkie, o kształcie umożliwiającym wygodne wysunięcie pieczywa po pieczeniu. Moimi ulubionymi zostały żeliwne garnki i stalowe, emaliowane formy odporne na temperaturę do 600 ⁰C. Ze wskazaniem jednak na garnki. W nich chleby pięknie rosną, mają chrupiącą skórkę, miękki miękisz i dłużej utrzymują świeżość. No i nie trzeba pra

Naturalny chleb z samej komosy ryżowej

Ponad dwa lata temu  w blogosferze dostrzegłam interesujący pomysł przygotowania chleba z samej kaszy gryczanej. Brzmiało absurdalnie, ale opis + zdjęcia wyglądały przekonująco. Jednak brak wyraźnej potrzeby pieczywa bezglutenowego i umiłowanie żytniego na zakwasie spowodował spostponowanie zainteresowania. Przyznam też, że biała kasza gryczana (niepalona) nie należała do moich ulubionych... Paloną z przyrumienioną cebulką i kubkiem naturalnego jogurtu roślinnego do dziś jadam z sentymentem wspominając stare dobre czasy . Nadszedł jednak czas rozstania się z glutenem i zaczęły się eksperymenty z pieczywem bezglutenowym. Poszedł w ruch zakwas gryczany na wodzie z kiszonek (zrobiony najpierw na potrzeby działu zdrowia KADS  klik , dokładnie opisany później tutaj  klik ), zaplątał się też chlebuś na drożdżach ( klik ) aż doszedł i wspomniany z samej kaszy niepalonej ( klik ). Chyba najprzyjemniejszy w przygotowaniu i jeden ze smaczniejszych, jakie jadam. Ale jakoś nie potrafię pozostać p

Tortilla z komosy czyli ziarno w roli głównej

Ziarno w roli głównej . Kiedyś podstawa menu. W postaci placków, klusek, kasz, mamałygi w przeróznych wersjach. U nas niegdyś był to podpłomyk z żyta, gryki, potem orkiszu. No tak kieeeeedyś. Teraz wszędzie króluje pszenica. W piekarniach podpłomyki pszenne, bułki pszenne (czasem z dodatkiem żyta), pierogi pszenne (bywają ostatnio gryczane czyli z dodatkiem kilkuprocentowym gryki...), naleśniki pszenne. Ba! Tortille (klasycznie z kukurydzy) też pszenne. Lavasze pszenne. Ciabatty pszenne. Wszędzie pszenica. Zdominowała każdy talerz i każdą (prawie) potrawę. Im więcej jej spotykam, tym wiekszą mam ochotę, by pokazywać alternatywy dla pszenicy. Przecież taka wszechobecność jednego ziarna odbiera radość smakowania różnorodności. Ze zdrowotnego punktu widzenia też nieciekawie. Żaden organizm nie wytrzyma tak jednostronnej diety. Nietolerancje pokarmowe czekają u progu. Jeśli też widząc tą monotonię, macie ochotę na większą rozmaitość, polecam spróbować tortilli z komosy. Wiem, ziarno nie n

Bułeczki jaglane drożdżowe żółciutkie...!

Przeczytałam ofertę piekarni bezglutenowej: jaglane bułeczki wytrawne w smaku. Wystarczyło... To można z samej mąki jaglanej bułeczki drożdżowe zrobić? Trzymają kształt??? Musiałam spróbować! Spróbowałam. Wsiąkłam. Ugotowana jestem na mięciutko tak, jak bułeczki upiekły się na żółciutko ;-) Fenomenalne... Z pozoru wyglądają topornie, ale po przekrojeniu objawia się ich niesamowity kolor i cudowna miękkość... Smak delikatny, pasujący do słodkich mazidełek, ostrych sosów (nasączają się rewelacyjnie) i wytrawnych past, pasztetów. Najlepsze są w kilka godzin po upieczeniu. Na drugi dzień nieco twardsze z zewnątrz, na trzeci...cóż, lepiej już po jednej dobie przechowywać je w lodówce. Zniknie chrupiąca chrupkość, ale pozostanie miękkość. Niemniej, robię po kilkanaście małych i wystarcza na dwa dni. Są one jak wszystkie szybkie wypieki:  szybko się przygotowuje, więc szybko trzeba zjeść ;-) Jeśli jednak coś Wam zostanie, nie martwcie się. Niedługo wrzucę przepis na najsmaczniejszy śliwkowy d

Chleb bezglutenowy z jaglanki

Mąki jaglanej nie kupuję. Wolę zmielić sama kaszę jaglaną. Wiem, co wrzucam do młynka i wiem, z czego chleb czy inne cudeńka piekę. To zresztą dotyczy wielu produktów. Jednak w przypadku kaszy jaglanej chodzi o coś więcej.  Otóż kasza jaglana, choć fenomenalnie zdrowa, ma swój ukryty feler (któż go nie ma???) - jest nim stosunkowo niewielka zawartość błonnika i związany z tym faktem dość wysoki indeks glikemiczny. Nie jestem pewna dlaczego, ale "sklepowe" mąki mają błonnika jeszcze mniej, więc ich indeks rośnie dodatkowo... Mąka zmielona zaś w domu nie jest ograbiona z żadnego składnika właściwego kaszy, stąd wyższy Ig wynika jedynie ze stopnia rozdrobnienia.. Sama jaglanka zawiera również pewną ilość tłuszczów. Zdrowych, ale... jak to tłuszcze: jełczejących w czasie przechowywania. W kaszy zmielonej jełczeją szybciej, więc producenci albo tłuszcz starają się usunąć dla przedłużenia terminu ważności, bądź... kupujemy gorzką mąkę... Namawiam więc do wykorzystania blenderów i