Nie, to nie pomyłka. Nie chodzi o zielony, mięciutki groszek z puszki. Chodzi o suchy, twardy, do namaczania, zupełnie jak fasola, ciecierzyca czy... żółty groch. Niespodzianka, bo do tego mniamuśnego zielonego groszku z puszki przywykliśmy, prawda? Jednak wpadł mi w ręce zielony... groCH, nie groSZEK. Wyrośnięty, dojrzały, poważny jegomość, którego trzeba z respektem i cierpliwością potraktować. Nie można frywolnie uciąć sobie pogawędki, by po 5 minutach wejść w bardzo zażyłe relacje (czy może być większa zażyłość niż pozwolenie na przemieszczanie się wzdłuż własnego przewodu pokarmowego do samego... hmmm... wylotu...?). Z panem grochem trzeba powoli, dać mu nieco czasu na przemyślenia, refleksje, by stał się podatny na nasz uroczy wpływ. Pomińmy milczeniem, że wpływu ten dokonamy elektrycznym urządzeniem miksującym. Takie czasy, panie groCHu, eh... To nie tak, jak bywało tysiące lat wstecz, po Bożemu. Wtedy tatuś młodego mężczyzny rozglądając się za odpowiednią panną dla syna, z modlitwą do Najwyższego na ustach i w myślach, się rozglądał. Z własnego bowiem doświadczenia wiedział, że żona odpowiednia w kwestiach dla mężczyzn szczególnie interesujących, może w pozostałych kwestiach być znacznie mniej odpowiednia i poczynić małą demolkę w spokojnym życiu obojga. Tak, demolkę. Nie o adrenalinkę chodzi, ale o dezintegrację głębokich męskich marzeń i więzów (wystarczy zerknąć na historię, bardzo rozsądnego skądinąd, Abrahama). Demolka na całego. Synowie zaś zgadzali się na taki tryb, przyjmując wybrankę z całym dobytkiem wyniesionym z domu rodzinnego (nie o rodowych sztućcach teraz myślę). Oboje wkraczali w progi wspólnego... namiotu (o.k. niektórych namiot mało mobilny był, bo kilkaset ton kamienia może się okazać logistycznie nie do przeskoczenia... jesli nie jest się faraonem...) i tak już do końca ziemskiej pielgrzymki byli razem. Rodziły się dzieci, szukano współmałżonków dla następnych pokoleń, rodziły się wnuki, i tak przez tysiąclecia. Żadnych szybkich randek, małżeństw dwytygodniowych. Styl zdecydowanie pana groCHa i jego tempo. Myśląc stricte o metodologii kojarzenia par, wolę chyba dzisiejsze czasy. Tempo jednak wybieram z czasów dawniejszych. Choć wspómałżonka szukać nie przewiduję (bardzo cieszy mnie mój obecny), to i w innych społecznych koligacjach wolę tempo dawne. Poznanie niespieszne, refleksyjne, nabierające mocy z czasem. Z panem groCHem bardziej mi po drodze 😊 Najzabawniejsze, że również i smak pasty z groChu, w moim odczuciu, jest także zdecydowanie głębszy, ciekawszy niż lekkiego, frywolnego groSZku. Zupełnie jak i dojrzała, głęboka przyjaźń daje więcej radości i spełnienia niż nowoczesne friendsowanie... Spróbujcie, może będzie to początek związku w dobrym starym stylu...? Może nie tylko kulinarnego? Może i przyjaźnie pogłębić warto?
PASTA Z ZIELONEGO GROCHU
300 g ugotowanego zielonego grochu*
1 duża gałązka selera naciowego
4 łyżeczki soku z cytryny
1 mały ząbek czosnku
sól i pieprz ziołowy do smaku (u mnie po ½ łyżeczki)
Wszystkie składniki miksuję do konsystencji pasty o preferowanej ziarnistości malakserem lub tzw. żyrafą.
100 g pasty to 206 kcal
1.3 g tłuszczu
31 g węglowodanów
14, 2 g białka
obliczone za pomocą aplikacji vitascale
* Aby ugotować groch, należy go kilka godzin wcześniej dokładnie opłukać i zalać wodą (najszybciej się namoczy zalany wodą o temperaturze pokojowej). Odstawić do namoczenia. Przed gotowaniem znów opłukać, odcedzić, zalać świeżą wodą i gotować min 50 minut ( w szybkowarze 35 min.).
Świetnie się sprawdza jako pasta do pieczywa, pieczonych plastrów batata czy buraka. Jako farsz do naleśników czy nawet do surowych warzyw jako coś w rodzaju gęstego diga. Raczej bowiem trzeba się wkopać do miseczki niż tylko zanurzyć kawałki warzyw... Miłej zabawy!
Komentarze
Prześlij komentarz
Witaj, będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz krótki komentarz. Odpowiem na każde pytanie, choć może będę musiała w różnych źródłach poszukać rzeczowej odpowiedzi :-)