Na lokalnym targowisku można spotkać różne skarby ogrodników amatorów. Bywają jednak często zupełnie niedoceniane. Klienci szukają raczej kolorowych, egzotycznych imigrantów. Słodkich, soczystych,... najtańszych i najświeższych. Zazwyczaj nie zwracamy uwagi na absurdalność określenia świeży owoc egzotyczny. Przymiotnik egzotyczny bowiem znaczy, że przyjechał z egzotycznego kraju. Kraju nam obcego, innego, niezwykłego, o odmiennym klimacie. Owoc egzotyczny to ten, którego u nas hodować nie można, chyba, że wielkim nakładem pracy i środków (nawozy, ogrzewanie, ochrona chemiczna). A i tak efekt nie bywa w pełni zadowalający co bardziej wymagających konsumentów. Zatem owoc egzotyczny przebył do nas drogę bardzo daleką. Daleką czyli podróżował długo, bo transportowany szybko (czytaj: samolotem) miałby równie luksusową cenę. Przypomina mi się, że chyba nawet widziałam mango przetransportowane właśnie w ten sposób. Jedna sztuka wyceniona została na kilkanaście złotych... Na podstawę diety, raczej się takie mango nie nadaje... Wracając do targowych realiów: owoce egzotyczne i jednocześnie przystępne cenowo leżały w lukach transportowych statków kilka tygodni/miesięcy, potem w chłodniach. Przewożone były po kilkaset kilometrów ciężarówkami. Zalegając magazyny, skończyły na wyprzedażowych półkach tychże, by w ostatnim momencie być kupionymi za przysłowiowe grosze przez targowych handlarzy. Teraz dumnie mogą leżeć na straganach przeżywając swoje pięć minut popularności. Czy używanie w takiej sytuacji określenia świeże owoce nie wydaje się absurdalne? Dlatego z większą przyjemnością korzystam z zupełnie lokalnych produktów. Takich, przy których określeniu świeże nie trzeba erraty ani słownika terminów specjalistycznych. Kilka dni temu kupiłam od starszego pana polskie pigwy. Rozmiarem zdecydowanie odstają od tureckich, ale aromatem chyba biją je na głowę... Nie lubię tego aromatu, więc szybko pigwy zutylizowałam, bo pieczone pigwy, to już zupełnie inna bajka. Bajka z pięknym happy endem. Lubię takie zakończenia...
PIGWY FASZEROWANE FASOLĄ CANNELLINI I SUSZONĄ ŚLIWKĄ
3 sztuki
1 puszka fasoli cannellini (najlepiej gotowanej na parze)
14 suszonych śliwek (50 g)
3 łyżki soku z cytryny
1 łyżka mleka roślinnego (dałam sojowe)
skórka pomarańczowa (opcjonalnie)
syrop klonowy lub inny do podania
sól do smaku
olej kokosowy do wysmarowania foremki
Piekarnik rozgrzać do 180⁰C.
Pigwy dokładnie umyć, przeciąć na pół i wydrążyć pestkowaty/grudkowaty środek.
Na bieżąco każdą połówkę smarować sokiem z cytryny, żeby nie ściemniała.
Śliwki pokroić w paseczki lub grubą kostkę.
Fasolkę odsączyć, rozgnieść widelcem z pozostałym sokiem i mlekiem.
Wymieszać ze śliwkami.
Dosolić do smaku, jeśli trzeba.
Pigwy wypełniać farszem, ułożyć w żaroodpornej, natłuszczonej foremce i przykryć (np. namiocikiem uformowanym z folii aluminiowej lub pokrywką, jeśli macie taką, która pasuje rozmiarem).
Piec 35 minut pod przykryciem i 20 minut bez przykrycia.
Podawać polane ulubionym sosem lub syropem klonowym.
Jedząc jeszcze ciepłe, poczujecie skórkę strzelającą w ustach i ściekający sok... pyszny... Na koniec zawsze wygrzebuję resztki puszczonego przez pigwy sosu z foremki. Razem ze słodkim sosem oczywiście. Jednak nawet nastepnego dnia, zupełnie zimne, smakują bardzo przyjemnie. Nadal soczyste, sok z foremce do pozbierania widelczykiem, ale absolutnie, absolutnie go NIE marnujcie... albo napiszcie do mnie. Przyjadę i wyjem do ostatniej smugi 😉
Komentarze
Prześlij komentarz
Witaj, będzie mi bardzo miło, jeśli zostawisz krótki komentarz. Odpowiem na każde pytanie, choć może będę musiała w różnych źródłach poszukać rzeczowej odpowiedzi :-)